"We wspólnym rytmie" - Jojo Moyes
Jako nastolatka bardzo
długo jeździłam konno. Kiedy siadałam w siodle, cały świat znikał, wszystkie
moje problemy przestawały mieć znaczenie. Odprężałam się, a wszystko dookoła
mnie nabierało nowych, wyrazistych barw. Tak jak dla jednej z bohaterek książki,
konie to była moja ucieczka.
Przyznaję, że po „We
wspólnym rytmie” sięgnęłam ze względu na element jeździectwa w przedstawionej historii.
Pewnego dnia naszła mnie myśl, by przeczytać lekką, przyjemną książkę o tym, co
tak długo sama robiłam z zamiłowaniem i trafiło akurat na ten tytuł. Sądząc po
opisie zamieszczonym z tyłu książki spodziewałam się historii traktującej o
tym, co człowiekowi zagubionemu daje niesamowita więź, jaką można zadzierzgnąć
współpracując z koniem. Miałam nadzieję, że przypomnę sobie, ile radości dawało
mi jeździectwo i – nie ukrywam - wierzyłam również w to, że znajdę w tej
niepozornej książce kilka pięknych stwierdzeń, cytatów, myśli. Liczyłam na
przyjemną powieść, która da mi szansę na relaks po uprzednio przeczytanym thrillerze.
Niestety, „We wspólnym rytmie” niesamowicie mnie umęczyło.
W przedstawionej
historii mamy do czynienia z dwiema głównymi postaciami kobiecymi – jedną z
nich jest Natasha, młoda i bardzo ambitna prawniczka, której życie prywatne
całkowicie się rozsypało. Drugą jest natomiast 14-letnia Sarah, wychowywana
przez dziadka z niemal wojskowym rygorem, ale także niesamowitymi pokładami
miłości. To właśnie dziadek uczy Sarah jazdy konnej, w tym niewyobrażalnie
trudnej i zarezerwowanej dla elit „szkoły nad ziemią” (obecnie uczą jej jedynie
w 4 szkołach na świecie). Historie Natashy i Sarah splatają się w momencie, gdy
dziadek dziewczynki trafia do szpitala. Sugerowałoby to, iż od tego momentu ich
życie nabierze wspólnego mianownika – nic bardziej mylnego. Niemalże do
ostatnich stron książki, Moyes prowadzi historię w taki sposób, że losy obu
bohaterek toczą się obok siebie, nie spajają się, są zupełnie odrębnymi
elementami powieści. Jakby czytało się dwie książki na raz, historia jest
niespójna. Jedynym czynnikiem łączącym ze sobą dziewczynkę i prawniczkę zdaje
się być biedny Mac – prawie-były-mąż Natashy i jedna z zaledwie dwóch osób,
które szczerze pragną pomóc Sarah w jej trudnej sytuacji życiowej.
Czytając opinie o „We
wspólnym rytmie” kilka razy spotkałam się ze stwierdzeniem, że książka była
słaba, gdyż autorka za mocno skupiła się na postaci zwierzęcej, mianowicie na
Boo, koniu Sarah. Dla mnie nie było to problemem – w końcu to historia z
jeździectwem w tle, a dokładnie opisywane przez Moyes treningi Sarah, jej
dziadka i Boo, tworzyły podwaliny pod całą powieść. Mnie denerwowało w tej
książce zupełnie coś innego. O ile Sarah zachowywała się jak na nastolatkę
przystało – miała swoje skoki humorów, przeżywała okres buntu i za nic nie
chciała oddalić się od tego, co kochała bezwarunkową miłością: od dziadka i
Boo, o tyle jej przekonanie o tym, że mówienie prawdy dorosłym jest czymś złym,
było ogromnie irytującym. Nie rozumiałam, dlaczego dziewczynka uparcie nie chce
przyznać przed ludźmi, którzy poświęcili własne życie uczuciowe i zawodowe dla
jej dobra, że wraz z dziadkiem mają konia? Co w tym takiego złego? Dodatkowo
Sarah przez cały czas miała świadomość, że Natasha jest prawniczką. W świetle
całej historii toczącej się na stronach książki, gdyby Sarah choć na chwilę
schowała dumę do kieszeni, nie musiałaby przeżywać wszystkich okropieństw,
które spadły na nią niczym grom z jasnego nieba. Drugim czynnikiem drażniącym
była dla mnie sama Natasha. Przyznaję, na samym początku było mi jej żal z
powodu rozwodu i pewnych zdarzeń losowych, ale z biegiem czasu jej marudzenie i
obwinianie za swoje nieszczęście wszystkich dookoła, tylko nie samej siebie,
zaczęło mi poważnie działać na nerwy. Dodatkowo zabieg autorki, o którym
pisałam wcześniej – niespójność historii sprawiał, że kilka razy chciałam
odłożyć książkę i już do niej nie wracać.
„We wspólnym rytmie”
było moim pierwszym spotkaniem z twórczością Jojo Moyes. Na pewno nie było to
spotkanie ostatnie, choć w najbliższej przyszłości nie planuję sięgać po inne
tytuły autorki. Tym, co najbardziej podobało mi się w tej historii był prolog i
jeden z rozdziałów, oba poświęcone młodości dziadka Sarah. Moim zdaniem książka
o nim i wybrance jego serca okraszona miłością do koni byłaby tysiąc razy
lepszą lekturą, niż opowieść, jaką faktycznie zaserwowała nam autorka.
Dobry wieczór!
OdpowiedzUsuńZ przyjemnością informuję Cię o II edycji przedwojennego konkursu literackiego „Już nie zapomnisz mnie”. Jeżeli chcesz podszkolić swoje pisarskie umiejętności, a przy okazji coś wygrać, ten konkurs jest właśnie dla Ciebie! Mimo że tematyka jest związana z dwudziestoleciem międzywojennym, można napisać opowiadanie w dowolnym klimacie oraz zarówno autorską opowieść, jak i fanfiction. Przewidziane są cenne nagrody, m.in. książki tematyczne, gazety, płyty CD, niespodzianki, ale przede wszystkim jest do wyboru dziesięć książek z różnych gatunków. Zapraszam Cię serdecznie do wzięcia udziału.
http://www.przedwojenny-konkurs.blogspot.com
Zapraszam również do wzięcia udziału w zabawach, gdzie także można zgarnąć nagrody książkowe.
http://www.przedwojenne-zabawy.blogspot.com
Pozdrawiam ciepło!
Sovbedlly
PS. Przepraszam za reklamę, ale nie znalazłam innej zakładki.